Jego
powieść Czarna samica kruka: Lot nad
krawędzią świadomości miała niesamowity klimat [link do recenzji]. Nie
tylko o niej rozmawiałam z Dariuszem Pawłowskim – ale także o podróżach,
pisaniu czy... seryjnych mordercach :) Zapraszam serdecznie na wywiad.
Hej! Mam nadzieję, że mieliście udane święta, a to,
co znaleźliście pod choinką, sprawiło wam dużą radość :) Boże Narodzenie już za
nami, ale to jeszcze nie koniec, jeśli chodzi o prezenty. Przyszła pora na
rozwiązanie świątecznego konkursu, zorganizowanego wspólnie z faiithfully.
źródło: pexels.com
Święta można spędzać w różny sposób, chyba każdy ma
swój. Dla mnie ten okres wiąże się przede wszystkim z leniuchowaniem (nie żebym
normalnie tego nie robiła). Poświęcam jak najwięcej czasu rodzinie i
przyjaciołom, a poza tym czytam ulubione książki albo nadrabiam seriale.
Ponadto często w okresie świątecznym oglądam filmy: zarówno te, które od dawna
były na mojej liście, ale jakoś nigdy nie miałam okazji na nie zerknąć lub
odświeżam sobie produkcje widziane już wcześniej.
Przejrzałam tegoroczną ramówkę telewizyjną
przygotowaną na święta i udało mi się wyłowić całkiem sporo tytułów, które mogą
być warte uwagi. Postanowiłam je zebrać – tak po prostu, dla siebie i dla was.
Jeśli też lubicie od czasu do czasu zrelaksować się przed telewizorem, może
znajdziecie tutaj coś dla siebie :)
Zbliżają się święta i na pewno każdy z was myśli już
o prezentach dla swoich bliskich. Dlatego zapraszam was na konkurs, gdzie to wy
możecie dostać prezent – oczywiście w postaci książki :)
Nawet nie macie pojęcia, jak bardzo czaiłam się w
bibliotece na pierwszą część „Darów Anioła”,
czyli „Miasto kości”. Wcześniej przez
całe lata słyszałam same dobre rzeczy o Cassandrze Clare i jej twórczości, ale
jak na złość za każdym razem, gdy przychodziłam oddać książki, pierwszy tom był
akurat wypożyczony. Wreszcie, kiedy go dorwałam, nie mogłam się doczekać
czytania. Trochę się bałam, że rosnące przez tak długi czas oczekiwania zderzą
się z rozczarowaniem, jednak… Było wprost przeciwnie. Pokochałam tę serię całym
sercem.
Poeta
Poeta kocha serce i kocha sercem
Poeta czuje duszę i czuje duszą
Poeta widzi piękno i ceni piękno
Poeta podziwia rozum i podziwia
rozumem
Tylko brakuje mu kogoś, komu może
to dać
***
Marian Maruszczyk to zaledwie
22-letni poeta, który ma już na swoim koncie wiele utworów. Pierwsze z nich
powstały kilka lat temu, na początku liceum. Od zawsze tkwiła w nim chęć
wyrażenia siebie, lubił tworzyć, czemu daje wyraz właśnie w poezji. Obecnie
znajduje się na etapie rozmów z wydawnictwem – jego debiutancki tomik ukaże się
najprawdopodobniej w przyszłym roku.
Każdy czegoś pragnie. Każdy ma też swojego idola, którego chce naśladować. Dla Lisbeth prawdziwym autorytetem jest Audrey Hepburn, aktorka i modelka. Dziewczyna raz po raz ogląda filmy z jej udziałem, marząc, by mieć w sobie tyle wdzięku, ile Audrey w swojej najbardziej charakterystycznej roli w „Śniadaniu u Tiffany’ego”. Nic dziwnego, że kiedy Lisbeth może dotknąć słynnej małej czarnej, którą miała na sobie jej idolka, pod wpływem chwili decyduje się ją przymierzyć. Przeglądając się w lustrze nie wie jeszcze, że ta jedna sukienka diametralnie zmieni jej życie, a ona sama wkroczy do świata sławy i przepychu.
„Być jak Audrey Hepburn” na pierwszy rzut oka wydaje się bardzo schematyczną powieścią. Główna bohaterka ma 19 lat, jest niewyróżniającą się dziewczyną pochodzącą z niespecjalnie zamożnej rodziny. Zupełnie przypadkiem dostaje od losu wyjątkową szansę, z której oczywiście korzysta, mimo ryzyka przykrych konsekwencji. Dodajmy do tego fakt, że Lisbeth ma przyjaciółkę lesbijkę i w którymś momencie zaczyna się nią interesować typowy przystojniak, do którego wzdychają tłumy kobiet. Jak widać, schemat goni tutaj schemat, ale – podkreślam: ALE – nie mogę nic poradzić na to, że książka niesamowicie mnie wciągnęła i zwyczajnie skradła moje serce.
Jednym z kluczowych elementów, który przemawia na korzyść tej powieści, jest na pewno styl autora. Tak, autora, bo mimo wszystko nieco mnie zdziwiło, że to mężczyzna napisał tę książkę. W każdym razie język, którym się posługuje Mitchell Kriegman, mogę podsumować krótko: łatwy, prosty i przyjemny. Pisarz świetnie oddaje uczucia, bardzo sprawnie opisuje tło wydarzeń, którym jest przede wszystkim ogólnie pojęty show-biznes, a do tego starannie kreuje swoich bohaterów, przez co są bardzo wyraziści i prawdziwi. W fabule nie brakuje miejsca na delikatny humor, co sprawiało, że czytanie było jeszcze przyjemniejsze. „Być jak Audrey Hepburn” nie ma w sobie jakiejś niesamowitej głębi, ale tak mi umiliła wolny czas, że kiedyś pewnie do niej wrócę.
Z ogromną ciekawością śledziłam, jak Lisbeth, młoda kobieta z wielkimi marzeniami tworzy sobie nową tożsamość, żeby móc te marzenia spełniać. Odtąd jej wolny dzień to nie zamykanie się w szafie, by nie słyszeć krzyków pijanej matki – zamiast tego staje się honorowym gościem na imprezach, gdzie gwiazdy muzyki i kina spokojnie popijają drinki. Oczywiście spora część fabuły jest naprawdę naciągana. Bohaterka zakłada bloga modowego, który tak błyskawicznie zyskuje popularność, że już po kilkunastu dniach nazwisko Lisbeth jest rozpoznawalne, a firmy odzieżowe wpychają jej próbki swoich produktów. Trochę to nierealne. Poza tym Lisbeth nieco zbyt łatwo przyszło wejście się do nowego, zupełnie obcego świata. Niektóre sceny są przewidywalne i dość naiwne, ale wpasowały się w konwencję całej książki, więc nie raziło mnie to specjalnie.
Istotne jest, że autor nie poświęca całej uwagi wyłącznie głównemu wątkowi. Pomijając diametralną przemianę Lisbeth, warto się chociażby pochylić nad kłopotami rodzinnymi bohaterki, bo matka alkoholiczka to nie jedyny problem. Ponadto Mitchell Kriegman uwypuklił konsekwencje rozpoznawalności, która naprawdę potrafi dać się we znaki, świetnym motywem jest także przeszłość babci Lisbeth, czyli coś, co wychodzi na jaw pod koniec książki, wprawiając czytelnika w duże zdziwienie (tak przynajmniej było u mnie). Trochę się bałam, że autor skieruje większość fleszy na samą Lisbeth, na jej rozterki miłosne czy samą „karierę”, że tak to nazwę z braku lepszego słowa, na szczęście nie zapomniał o wątkach pobocznych i sukcesywnie je rozwijał, dzięki czemu fabuła stawała się bogatsza i bardziej spójna.
Jak pisałam wyżej, postacie są wykreowane naprawdę dobrze. Samą Lisbeth polubiłam od razu, co mi się nieczęsto zdarza w przypadku głównych bohaterek – oczywiście pomijając to, co wyprawiała w sferze damsko-męskiej, bo za to chętnie bym nią potrząsnęła, najlepiej kilka razy. Świetną postacią jest również jej babcia, zwana Bunią, a także przyjaciółka Jess, która marzy o karierze projektantki. Długo można by wymieniać, bo niektórych bohaterów pokochałam, innych zdecydowanie mniej (Dahlia… jak ja nie znoszę tej kobiety), ale wszyscy bez wyjątku zostali opisani konsekwentnie i barwnie, zwłaszcza że niektóre osobowości są szczególnie mocne i wyróżniają się na tle innych. W tej warstwie absolutnie nie mam zastrzeżeń, ogólnie mówiąc świat przedstawiony został zarysowany bardzo zgrabnie.
Wspominałam już, że zakończenie miało pewien element zaskoczenia, a nawet dwa, czego nie chcę zdradzać. Reszta była do przewidzenia… Poza pewnym faktem. Nie spodziewałam się, że autor nie doprowadzi do końca wszystkich wątków. Zwykle lubię takie „otwarte furtki” w zakończeniu, ale w tym wypadku poczułam niedosyt. Nie wiem, co dalej z blogiem Lisbeth, co z pewnym panem, co z piosenkarką Tabithą… I było mi źle, że tego nie wiem. Podobnie jak nie mam pojęcia, skąd u głównej bohaterki nazwisko Wachowicz (!). Niby pojawiło się pewne uzasadnienie, jednak moim zdaniem to i tak nie tłumaczy jego pochodzenia. Trochę mnie to rozczarowało.
„Być jak Audrey Hepburn” poniekąd sprawiło, że… sama zapragnęłam nią być. Powieść jest napisana ładnym, przyjemnym w odbiorze językiem, bohaterowie budzą skrajne emocje, a i sama historia obfituje w różne zwroty akcji. Cieszę się, że do mnie trafiła, bo nieco mi rozjaśniła ponure jesienne dni.
7,5/10
Za egzemplarz serdecznie dziękuję Wydawnictwu Kobiecemu.
Wisła staje się jedynym świadkiem brutalnego, choć
pozornie prostego do rozwiązania morderstwa. Na czele grupy dochodzeniowej
staje komisarz Eryk Osowski. Okazuje się, że odkrycie historii ciała
znalezionego nad brzegiem rzeki nie będzie jedynym zadaniem policjanta. W
Warszawie zaczyna grasować seryjny zabójca, który dopada swoje ofiary w
wyjątkowo okrutny, a jednocześnie niemal teatralny sposób. Sprawca działa z
premedytacją i najwyraźniej brak mu skrupułów. Jeśli Osowski się nie pospieszy,
mogą zginąć kolejni ludzie – a to wszystko przy akompaniamencie szumu kruczych
skrzydeł…
Okrągłe, bo 20. Międzynarodowe Targi Książki w
Krakowie były zarazem moimi pierwszymi targami w życiu. O byciu częścią tego
wydarzenia marzyłam od kilku lat, ale dopiero w tym roku NARESZCIE udało mi się
tam pojechać. Do EXPO Kraków zawitałam w sobotę i niedzielę. Jak wspominam te
dni? Już na samym wstępie mogę powiedzieć wprost: to było niesamowite
przeżycie, którego z pewnością nie zapomnę.
Nie
bez powodu nazywają ich łowcami głów. Sława zabójczego duetu rośnie z każdym
dniem; nawet zwykli wieśniacy wiedzą, że ze starcia z nimi trudno wyjść żywym.
Władcy zwracają się do nich w sytuacjach bez wyjścia, a oni zjawiają się z
całym arsenałem broni i zdolności, żeby rozwiązać problem. Wampiry, upiory,
wiedźmy, mutanty – nie boją się żadnego wyzwania i nikt nie jest dla nich
wystarczająco godnym przeciwnikiem. Równowaga w morderczej pracy zostaje jednak
zachwiana, kiedy dwuosobowy zespół Ubo i Liszowego niespodziewanie się
powiększa…
Pojedynczy
dźwięk, niemrawy uśmiech, drobny, ledwo dostrzegalny gest… W podobnym tonie
mogłabym przemawiać długo, jeśli przychodzi do zrecenzowania „Idy”. Kiedy piszę tę opinię, mija już
nieco czasu, odkąd obejrzałam ten film, a mimo to nadal jestem w szoku, jak
duże wrażenie na mnie zrobił przy tak minimalistycznej oprawie. Nie ma w nim
gwałtowności, dynamizmu, jest spokojnie i przez większość czasu cicho, a jednak
przy napisach końcowych czułam się tak, jakby ktoś krzyknął mi prosto w ucho.
Znamy już tę historię. Znamy Alaynę Withers, która
marzy o prowadzeniu własnego klubu, a praca jest dla niej nie tylko powołaniem,
ale także lekiem na burzliwą przeszłość. Wiemy, że jej świat obrócił się o sto
osiemdziesiąt stopni, gdy któregoś dnia zobaczyła przy barze przystojnego
Hudsona Pierce’a, człowieka sukcesu. Wiemy, o czym wtedy myślała, jakie miała
później zmartwienia. A co z drugą stroną medalu? Jak patrzył na to wszystko sam
Hudson, ambitny biznesmen z mrocznymi sekretami?
Dwudziestoletni Rozejm, który trzymał całą Czaroziemię w stanie względnego pokoju, powoli dobiega końca. Nad krainę nadciąga widmo kolejnej wojny. Safiya, czarodziejka o wyjątkowo rzadkim darze, który pozwala jej niemal zawsze odróżnić prawdę od kłamstwa, wydaje się całkiem bezpieczna. Niewielu wie o jej zdolnościach, a najważniejsze jest to, że ma przy sobie swoją więziosiostrę, Iseult. Obie trafiają jednak w sam środek międzypaństwowych konfliktów. Moc Safi staje się bardzo pożądana, przez co dziewczyna znajduje się na celowniku wielu wrogów. Iseult jest gotowa podążać za przyjaciółką i bronić jej, ale po drodze odkrywa, że magia, którą sama włada, jest dużo bardziej skomplikowana, niż przypuszczała.
O „Prawdodziejce”nie słyszałam, dopóki nie wpadła mi w ręce. I bardzo się z tego cieszę, bo teraz już wiem, że za nic nie chciałabym przegapić tak ciekawej premiery! Książka jest utrzymana w klimacie raczej młodzieżowego fantasy, ale fantasy oryginalnego, a przede wszystkim – wciągającego. Autorka przenosi czytelnika do wykreowanego przez siebie świata i sprawia, że Czaroziemia tętni życiem, nawet jeśli tylko na papierze.
Przez pierwsze kilkadziesiąt stron byłam dość skołowana. Już na samym początku pojawiło się sporo nowych określeń i sformułowań, przez co trudno było mi się we wszystkim rozeznać. Z czasem jednak to wrażenie ustąpiło i poruszanie się po rzeczywistości stworzonej przez Susan Dennard nie przynosiło mi już takiego kłopotu. Zawsze podziwiałam autorów, którzy niemal od podstaw budują świat przedstawiony, bo zdaję sobie sprawę, że wymaga to ogromnej pracy, zwłaszcza jeśli chce się osiągnąć efekt dopracowany i zgodny z zasadami logiki. Tutaj, przyznaję, zabrakło mi trochę rozwinięcia niektórych wątków; bardzo mnie zainteresowały różne dziedziny magii, które przewijają się na tle całej fabuły, ale opis niektórych zdecydowanie mnie nie usatysfakcjonował. Chciałabym dowiedzieć się czegoś więcej chociażby o jadodziejach (spolszczone nazwy są dość kulawe, jednak da się przyzwyczaić). Wiem, że różni czarodzieje mogą łączyć się w więziorodziny, a pary zespalają się za pomocą sercowięzi, jednak wciąż nie mam pojęcia, jak to się właściwie dzieje. Liczę na to, że w kolejnym tomie znajdę odpowiedzi na swoje pytania, bo autorka ma naprawdę sporo fajnych, intrygujących pomysłów, które grzech by było zmarnować.
Fabuła w głównej mierze koncentruje się na uciekającej przed wrogami Safiyi i towarzyszącej jej Iseult, choć postaci oczywiście pojawia się znacznie więcej. Bardzo zgrabna trzecioosobowa narracja pozwoliła na szeroko zakrojone śledzenie akcji, dzięki czemu czytelnik był na bieżąco ze wszystkim: wiedziałam, gdzie planują się ukryć dziewczyny i ich towarzysze, ale znałam też plany czarnych charakterów, którzy nie ustawali w pościgu za prawdodziejką. Język, którym posługuje się pisarka, jest wyjątkowo plastyczny, wręcz filmowy; tak łatwo wyobrażałam sobie poszczególne sceny, że było to niemal bliskie oglądaniu barwnego filmu. Akcja rozwija się w odpowiednim tempie i prowadzi do naprawdę świetnego punktu kulminacyjnego, który dostarczył mi wielu emocji, że nie wspomnę o zakończeniu, przez które dosłownie pożądam drugiego tomu, teraz, już.
Zdecydowanie miłym zaskoczeniem jest fakt, że nie denerwowały mnie główne bohaterki! Prawdę powiedziawszy zarówno Safiya, jak i Iseult zostały naprawdę dobrze wykreowane. Są kompletnie od siebie różne, a jednak wzajemnie się dopełniają, tworząc niesamowity duet. Ta pierwsza irytowała mnie na początku swoim zbyt gwałtownym temperamentem, ale z czasem obie polubiłam niemal tak samo. Żałuję tylko, że nie poszerzono bardziej wątku rodziny Iseult i jej pochodzenia, które spotykało się z odrzuceniem w niemal każdym zakątku Czaroziemia. Chciałabym wiedzieć, czemu właściwie Nomatsowie spotykają się z taką odrazą i nieufnością ze strony społeczeństwa. Tak czy siak, bohaterów w „Prawdodziejce”poznawałam z prawdziwą przyjemnością, szczególnie jeśli chodzi o księcia Merika oraz krwiodzieja Aeduana, który jest naczelnym czarnym charakterem, a ostatecznie okazuje się jedną z najbardziej skomplikowanych postaci.
Nikogo nie powinno dziwić, że pojawił się wątek miłosny, ja sama na niego czekałam. Autorka nie pozwoliła jednak, by romans przyćmił resztę fabuły, w zasadzie ten motyw jest tak delikatnie i umiejętnie wpleciony, że wątpię, by przeszkadzał nawet przeciwnikom serduszek i amorków. Mnie osobiście ten wątek porywał tak samo, jak i pozostałe, więc cieszę się, że mimo wszystko się pojawił, choć było go w gruncie rzeczy niewiele.
„Prawdodziejka” stanowi świetne otwarcie nowego, magicznego cyklu. Oczywiście są pewne braki fabularne, które przy dobrym wietrze (pozdrawiam wszystkich wiatrodziejów!) zostaną uzupełnione w kolejnych tomach, na co liczę. Mimo wszystko to fantastycznie dobra, dynamiczna powieść, nie żałuję ani jednej minuty, którą przy niej spędziłam.
8,5/10
Baaardzo
dawno temu zostałam nominowana do tagu Be Room Cliff przez autorkę bloga, który
niestety już nie istnieje. Mimo to postanowiłam go wykonać, dlatego zapraszam
:)
źródło: pexels.com
Hej!
Nadszedł czas na wyniki rozdania, które zorganizowałam przy wsparciu
wydawnictwa Zysk i S-ka. Bardzo dziękuję za zainteresowanie pierwszym na
moim blogu konkursem :) Nie przedłużając, przejdźmy do rzeczy.
Wiadomo,
że szkolne życie rządzi się swoimi prawami. Szczególnie liceum, gdzie buzują
hormony i czasem rozgrywa się zażarta walka o popularność. Nastolatki potrafią
zrobić naprawdę wiele rzeczy, żeby było o nich głośno, a w oczach kolegów
pojawił się podziw. Czemu więc nie zastosować małego oszustwa? Czemu nie
przekonać najlepszej przyjaciółki, że jeżeli obie będziecie udawały zakochane w
sobie lesbijki, to szybko zyskacie szkolną sławę?
Tytuł „Złodziejka książek” wywołał spore zamieszanie wśród czytelników i widzów. Nawet niespecjalnie szukając informacji na ten temat, co jakiś czas natykałam się na opinie dotyczące powieści Markusa Zusaka. Normalnym jest, że chciałam przeczytać i wyrobić sobie własne zdanie, zwłaszcza że historie z II wojną światową w tle interesują mnie od lat. Przeczytałam, obejrzałam film… I co dalej?
Mówiąc w bardzo wielkim skrócie, tytułową „Złodziejką książek” jest nastoletnia Liesel Meminger, która mieszka z przybranymi rodzicami. Dziewczynce nie przypadło w udziale łatwe dzieciństwo, bo niemalże na jej oczach wybucha wojna, której skutki są boleśnie odczuwalne każdego dnia. Ale Liesel ma w sobie ogień, którego nie są w stanie ugasić bombardowania czy doktryna brutalnie narzucona przez Hitlera. Ten ogień to głód wiedzy, czytania, to ogromna wyobraźnia, którą dziewczynka rozwija z przeczytaniem każdej kolejnej książki… Przenoszonej zwykle ukradkiem pod ubraniem. Książki nie są zresztą jedyną tajemnicą Liesel.
Kiedy wokół jakiejś książki robi się niesamowity szum, zwykle mu nie ulegam, efekt jest w zasadzie odwrotny: czekam, aż ten cały boom nieco przycichnie. Siłą rzeczy moje oczekiwania wobec takiej pozycji wzrastają, bo skoro tyle osób o tym mówi, musi być w niej coś wyjątkowego. W przypadku „Złodziejki książek” te oczekiwania zostały spełnione z nawiązką. Ledwo zaczęłam czytać, a już czekało mnie zaskoczenie w postaci narracji, która jest dość nietypowa. Okazuje się, że to sama Śmierć jest narratorem tej historii, to ona przedstawia wydarzenia i nie stroni od własnych komentarzy. Początkowo nie byłam do tego pomysłu przekonana, choć przyznałam, że był oryginalny; z czasem zrozumiałam, że to jeden z dużych plusów tej książki. Innymi są piękny język, główna bohaterka, do której poczułam ogromną sympatię i niezwykłe ukazanie oblicza wojny. Trochę tytułów w podobnej tematyce już czytałam, a i tak sceny zawarte w „Złodziejce książek” niejednokrotnie zrobiły na mnie duże wrażenie. Markus Zusak stworzył okrutne, ale zarazem piękne obrazy, które na długo zostaną mi w pamięci. W takiej powieści nie mogło zabraknąć wątku żydowskiego i ten opisany tutaj wyjątkowo ujął mnie za serce. Tak zresztą mogłabym podsumować całą książkę – złapała moją wrażliwą stronę i nie chciała puścić.
Po przeczytaniu musiałam koniecznie zobaczyć ekranizację. I tutaj niestety nie spodobały mi się dwie, dość istotne rzeczy. Pierwszą z nich jest wręcz idiotyczny zabieg dotyczący języka, którym posługują się bohaterowie w filmie. Akcja książki dzieje się w Niemczech, co zostało przeniesione na ekran, mimo to… Aktorzy mówią po angielsku. Co najlepsze, część obsady jest pochodzenia niemieckiego, więc wydało mi się to dziwne. Jakoś bym to jeszcze przeżyła, gdyby nie fakt, że postacie mówią z wyraźnym niemieckim akcentem, czyli niby po angielsku, ale z twardą wymową charakterystyczną dla języka niemieckiego. Nie potrafię tego lepiej wytłumaczyć. Mało tego, wtrącane były niemieckie słówka, a przemówienie jednego z faszystów było w całości po niemiecku. Ja się pytam: wtf? Druga sprawa to wygląd bohaterów. Przybrani rodzice głównej bohaterki nie byli zbyt majętni, a kiedy przyszła wojna, wiele dzieciaków na ulicy niemal przymierało głodem. Tymczasem Liesel wygląda na dobrze odżywioną, jest zawsze czysta i ma idealnie zakręcone loki. Niezbyt to było przekonujące… Mimo wszystko film mi się podobał, nawet bardzo. Odstępstwa od książkowego pierwowzoru mi nie przeszkadzały, w końcu to nigdy nie jest tak, że ekranizacja kropka w kropkę przedstawia opisane sceny. Muzyka była piękna, a i aktorstwo oceniam naprawdę wysoko. Tutaj w szczególności muszę pochwalić Geoffreya Rusha i Emily Watson, którzy zagrali Hubermannów (przybranych rodziców Liesel), a także Bena Schnetzera, który wywoływał we mnie same ciepłe uczucia. No i odtwórczyni tytułowej bohaterki, młodziutka Sophie Nélisse, również pokazała się od naprawdę dobrej strony.
„Złodziejka książek” warta jest uwagi – zarówno w wersji książkowej, jak i filmowej. Twórcy ekranizacji kilka rzeczy zepsuli, ale na szczęście nie odarli tej historii z wyjątkowości. Jeśli jeszcze nie czytaliście/nie oglądaliście, pora nadrobić zaległości.
***
Jak możecie się domyślić, „Papierowe kino” to nowy cykl, w którym dzielę się z wami wrażeniami z książki i jej ekranizacji. Często zdarza mi się, że od razu po przeczytaniu jakiejś powieści dążę do obejrzenia filmu/serialu na jej podstawie – choć czasem bywa, że robię to w odwrotnej kolejności. Stwierdziłam, że w przypadku niektórych tytułów fajnie to będzie połączyć w jedną recenzję. Dajcie znać, co myślicie o takim cyklu :)
Czy
można być skazanym na porażkę? Tak z pewnością wydaje się Karolowi i Dianie. Na
obojgu ciąży widmo tragicznych wydarzeń, które co jakiś czas dają o sobie znać.
Kiedy przed laty ich związek dobiegł końca, nie przypuszczali, że jeszcze się
kiedyś spotkają. A jednak wpadają na siebie… I wygląda na to, że nawet trudna
przeszłość nie potrafi wymazać tego, co ich kiedyś łączyło. Problem w tym, że
wiele się zmieniło, odkąd oboje byli tylko dzieciakami mieszkającymi w jednym
mieście.
Nieczęsto
się chwalę książkowymi zakupami (w każdym razie nie na blogu), a od ostatniego
haula upłynęło wiele miesięcy. W tym czasie do mojej biblioteczki przybyło
sporo nowości, które postanowiłam razem zebrać i wam pokazać. Nie są to zatem
zakupy z jednego czy nawet z dwóch miesięcy, bo poniższe stosiki rosły mniej
więcej od lutego. Jeśli znacie którąś z wymienionych książek – piszcie o swoich
wrażeniach w komentarzach :)
Jamie Swan ma
szesnaście lat i przeszła już większą szkołę życia, niż osoby dużo od niej
starsze. Matka zmarła, a starsza siostra wyjechała, zostawiając ją samą z ojcem
alkoholikiem. Jamie z trudem łączy pracę ze szkołą, gdzie niestety nie jest
mile widziana przez rówieśników. Nikogo zbytnio nie obchodzi zamknięta w sobie
córka pijaka, dlatego Jae znosi codzienne wyzwiska i poszturchiwania, za
którymi często stoi jej największy wróg, Salvador Turner. Temu wszystkiemu
przygląda się również Caleb, który każdego dnia toczy walkę z własnym
sumieniem.
O
akcji „Czytam co polskie” dowiedziałam się od Chaotycznej A., za co bardzo
dziękuję, bo gdyby nie Twój post, być może przegapiłabym tak fajną inicjatywę
:) Kredyty należą się jednak przede wszystkim Isabelle West z bloga Recenzje Kawoholika, ponieważ to ona jest organizatorką tego wydarzenia.
Krótko
mówiąc, cały pomysł polega na tym, by opowiedzieć o swoim ulubionym polskim
autorze – lub autorach – i tym samym przyczynić się do popularyzowania naszej
rodzimej literatury. Bardzo często widzę, że szczególnie ludzie młodzi (w tym
także inni blogerzy) z jakichś powodów są zrażeni do polskich książek. A
zupełnie niepotrzebnie! Polska też ma wielu świetnych, utalentowanych pisarzy i
naprawdę warto poznawać ich twórczość. Z chęcią podsunę wam parę propozycji;
parę, bo zdecydowałam się opowiedzieć aż o pięciu osobach, o pięciu niezwykłych
i kreatywnych kobietach.
Malice
wraca do domu po podróży, która wywróciła całe jej życie do góry nogami i
sprawiła, że wydalenie z Akademii Magii stało się mglistym wspomnieniem. Jednak
bramy Elegestii nie zostały dla niej zamknięte na zawsze. Młoda czarownica stanęła
teraz przed poważnym wyborem, od którego zależy przyszłość całego królestwa.
Jak się wkrótce okazuje, chodząca złośliwość będzie musiała podjąć jeszcze
wiele trudnych decyzji – zwłaszcza że nie wiadomo, komu tak naprawdę ufać.
Tym razem
chciałam wam opowiedzieć o książce, która zdecydowanie do nowych nie należy –
wydano ją blisko czterdzieści lat temu. Tytuł na pewno obił się o uszy
większości z was. Sama nigdy specjalnie się nią nie interesowałam, dopiero w
przypływie nagłej zachcianki odszukałam ją na półce w bibliotece. I przepadłam,
zginęłam. Dlatego ten post to (nie)recenzja, bo obawiam się, że nie dam rady
obiektywnie ocenić tej powieści po tym, co ze mną zrobiła.
Jakiś
czas temu dostałam na maila informację o wyzwaniu organizowanym przez autorkę
bloga Zajęcza Nora. Chociaż jakoś niespecjalnie przepadam za tego typu
inicjatywami, ta wyjątkowo mi się spodobała. Dlatego z przyjemnością opowiem
wam o swoim pierwszym razie z książką – czyli jak to się stało, że pokochałam
czytanie.
„Po
prostu żyj dobrze. Po prostu żyj” – Louisa nie przypuszczała nawet, że tak
proste słowa mogą okazać się tak trudne do zrealizowania. I ciężko jej się
dziwić. Wydawało się, że Paryż będzie dla niej tylko jednym z przystanków w
cudownym, pełnym perspektyw życiu. Tymczasem jest zupełnie tak, jakby dawna Lou
w pasiastych rajstopach umarła w tamtym pokoju w Szwajcarii. Teraz jest tylko
jej smutna i wściekła wersja. Wściekła nawet na Willa, który ją zostawił,
przewracając jej świat do góry nogami. Wściekła, bo nie ma pojęcia, jak ten
świat złożyć do kupy, żeby znowu było dobrze.
Powstanie Wolnego Miasta Rades nie przebiegało lekko ani kolorowo. Narodzinom tego zamkniętego imperium towarzyszyły okrutne walki, przez które ulice spłynęły krwią. Teraz władzę nad miastem sprawują zmiennokształtni, których – jak inne fantastyczne stworzenia – coś niesamowicie ciągnie do tego miejsca. Ta ustalona hierarchia zdaje egzamin, dopóki jakaś tajemnicza siła nie zwraca się przeciwko przewodniczącej grupie. Giną kolejne osoby, czemu nawet lider zmiennokształtnych nie potrafi zaradzić. Tymczasem żądny krwi przeciwnik staje się coraz bardziej bezwzględny…
Twórczość Igi Wiśniewskiej już znam, dlatego siadając do „Przeklętej” miałam pewne oczekiwania – dość wysokie, prawdę mówiąc. Niby powinnam zachować bezstronność i tym samym potraktować tę powieść jako odrębny przypadek, ale mając już jakieś zdanie na temat autora nie sposób nie postrzegać kolejnych dzieł przez jego pryzmat. Tymczasem efekt końcowy zdecydowanie prześcignął moje wyobrażenia; książkę dosłownie połknęłam, nie zauważając upływu stron aż do chwili, w której dotarłam do tylnej okładki.
Początkowo, przyznaję, byłam dość skołowana. Autorka zaczęła z grubej rury, bo już w prologu zapowiedziała czyjąś śmierć, miałam zatem pełne prawo przeczuwać, że zakończenie nie będzie do końca szczęśliwe. Trochę potrwało, zanim we wszystkim się rozeznałam; na szczęście informacje były stopniowo uzupełniane, dlatego mogłam w pełni wciągnąć się w świat przedstawiony, który jednocześnie nie zgubił tajemniczości. Kwestią przyzwyczajenia była również narracja: niby pierwszoosobowa, ale regularnie przeskakująca między bohaterami, przez co poznajemy różne punkty widzenia. Z początku zastanawiałam się, czy nie lepiej było po prostu użyć narratora trzecioosobowego, jednak po głębszym zastanowieniu stwierdziłam, że zabieg zastosowany przez autorkę wypadł dużo lepiej. Dzięki niemu dobrze zaznajomiłam się z postaciami i nic mi nie umknęło.
Fabuła pochłonęła mnie bez reszty, w zasadzie im dalej, tym było coraz lepiej. Co prawda poszczególne motywy może nie należą do jakichś specjalnie odkrywczych, co powodowało, że czasem nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że gdzieś to już kiedyś widziałam, jednak akcja rozwija się ciekawie i podtrzymuje napięcie, które panuje niemal od początku. Grupa kompletnie różnych od siebie bohaterów zaczyna współpracować, żeby odkryć, kto porywa, a następnie z zimną krwią morduje zmiennokształtnych. Porzucone ciała noszą na sobie ślady magii, co dodaje dodatkowego smaczku, bo w Rades magia bywa traktowana sceptycznie, nawet przez paranormalne istoty. Nie mogłam się doczekać rozwiązania zagadki – i przyznaję, że jest ono satysfakcjonujące. Książka jest zbudowana naprawdę logicznie, widać, że autorka dokładnie przemyślała to, o czym chce pisać, więc w efekcie powstała spójna, intrygująca całość. Ogromny plus za inspirację mitologią grecką, którą uwielbiam.
Co do głównych bohaterów „Przeklętej”, to bardzo mi się podobało, jak zostali wykreowani. Autorka poświęca każdemu z nich odpowiednią ilość czasu, przez co do wątków wiodących dołączają te pomniejsze, dzięki którym lepiej poznajemy daną postać. Szczerze mówiąc polubiłam wszystkich bez wyjątku. Miriam jest chodzącą zagadką, której nie brakuje ciętego języka i pewności siebie. Lubię takie mocne, niezależne bohaterki. Iwan był po prostu przeuroczy (scena z jego teściami – coś pięknego), podobnie jak Ben, tak oddany nauce i swoim badaniom, że człowiek mimowolnie zaczyna podziwiać jego intelekt i pasję. Ucieszyłam się też, że z Davida – wspomnianego już przywódcy zmiennokształtnych – autorka nie zrobiła idealnego faceta bez skazy, tylko zwykłego człowieka (jeśli można nazwać człowiekiem kogoś, kto zamienia się w pumę). Świetna była także Vivian, czyli medium i mam nadzieję, że w kolejnych częściach, które są planowane, ta bohaterka jeszcze bardziej się rozwinie.
Sam finał powieści był po prostu niesamowity, nie mogłam się oderwać. Choć pewną istotną rzecz udało mi się przewidzieć, nie odebrało mi to frajdy – zwłaszcza po epilogu, który zostawił mnie z otwartą buzią. No nieźle! Całe szczęście, że będą jeszcze dwa tomy, bo odkrycie sekretu Miriam nie do końca zaspokoiło moją ciekawość i chciałabym dowiedzieć się więcej. Język autorki, moim zdaniem, nie budzi żadnych powodów do narzekań; zdarzyło mi się zauważyć powtórzenia, ale ogólnie styl jest dobrze wypracowany i przyjemny w odbiorze. Nie zabrakło też odrobiny humoru, co bardzo sobie cenię w książkach Igi Wiśniewskiej.
„Przeklęta” to naprawdę nieźle poprowadzona, wciągająca powieść fantastyczna, skierowana raczej do młodzieży, choć nie mogę się oprzeć wrażeniu, że i starszy czytelnik dobrze by się przy niej bawił. Mnie podobała się bardzo i nie mogę doczekać się kontynuacji, zwłaszcza że nie bez powodu jedna z opinii głosi, że Iga Wiśniewska to Mistrzyni Perfekcyjnych Zakończeń. Miano zdecydowanie zasłużone.
8,5/10
Za egzemplarz serdecznie dziękuję Wydawnictwu Lucky.
Przy okazji: dzisiaj mija dokładnie rok funkcjonowania tego bloga! Dobiłam też do 50 opublikowanych postów. Wszystkim bardzo dziękuję za wsparcie, zainteresowanie i komentarze <3
Myślę, że część
z was na pewno słyszała o Beowulfie – powstało kilka filmów i książek z tym
bohaterem. Sama historia sięga najprawdopodobniej VIII wieku, kiedy powstał
związany z tym mit, spisany później przez anonimowego twórcę w postaci poematu
heroicznego. Wcześniej (a wielka szkoda) nie zainteresowałam się bliżej tym
motywem, ale z ciekawości zaczęłam oglądać kolejną adaptację przygód Beowulfa,
której zrealizowania podjęła się stacja ITV.
Od czasu do
czasu blog (i wy zapewne też) potrzebuje nieco odetchnąć od recenzji, dlatego
dzisiaj przychodzę do was z kolejnym tagiem. Nominowała mnie do niego Chaotyczna A. – dziękuję za nominację i przepraszam, że dopiero teraz na nią odpowiadam :D
Pytania w tagu, jak sam tytuł wskazuje, dotyczą książkowego portalu
lubimyczytac.pl.
Nad
książką Jojo Moyes nie będę się rozwodzić. Powiem tylko tyle, że rzadko płaczę
przy czytaniu, a po skończeniu tej powieści nie mogłam się opanować. Od tej
pory „Zanim się pojawiłeś” zaliczam do
grona swoich ulubieńców. Nic dziwnego, że nie mogłam doczekać się ekranizacji i
tylko odliczałam dni do zarezerwowanego seansu. Nie wiem, czy kiedykolwiek zdarzyło się, by moje (wysokie zresztą)
oczekiwania wobec filmu zostały tak dobrze spełnione.
Związek Alayny i Hudsona stopniowo się rozwija. Wydaje się, że ostatnia burza, którą udało im się przetrwać, tylko umocniła ich więź. Teraz ma nadejść kolejny etap: etap szczerości, wzajemnego zaufania, etap „na zawsze”. To wszystko wykluczają jednak sekrety, które zamiast znikać, jeszcze bardziej przytłaczają ich oboje. Tajemnice zaczynają za nimi chodzić – niektóre nawet dosłownie…
Poprzednie części „Uwikłanych” naprawdę mi się podobały, tym samym przywracając wiarę w to, że współczesne erotyki mogą być całkiem dobre. Nie mogłam się doczekać trzeciej części, „Na zawsze” (nawiasem mówiąc, gdyby nie tendencyjność tego gatunku literatury, trochę bym się wściekła na tytuł, który według mnie zdradza charakter zakończenia). Jak tylko znalazłam wolną chwilę, zabrałam się za czytanie. Muszę przyznać, że mam mieszane uczucia, choć na całe szczęście przeważają te pozytywne.
Trzeci tom opowiadający historię Alayny i Hudsona, która zaczęła się od udawanego związku, a rozwinęła w prawdziwą miłość, bez wątpienia wciąga. Już przy poprzednich dwóch książkach zdążyłam polubić styl autorki i pod tym względem nadal nic się nie zmieniło. Laurelin Paige operuje prostym, przyjemnym w odbiorze językiem, a dodatkowo stawia nie tylko na dialogi czy opisy sytuacji, ale także na wewnętrzne przeżycia bohaterów. W poprzednich erotykach, z którymi miałam do czynienia – tak, mam na myśli konkretne tytuły – nieco brakowało mi tej głębi. Mimo wszystko „Na zawsze” wypada nieco gorzej od swojej poprzedniczki, „Obsesji”. Niby podtrzymuje poziom całego cyklu, jednak tom drugi był o wiele ciekawszy; tutaj chwilami miałam wrażenie, że kolejne wydarzenia są niepotrzebnie rozwleczone.
Po raz kolejny nie mogę odmówić autorce przemyślanej fabuły, wszystko trzyma się kupy od początku do końca i tworzy zgrabną, logiczną całość. To, co cieszy mnie najbardziej, to znaczne rozwinięcie wątku z Celią, ex-dziewczyną Hudsona: co prawda to określenie nie do końca do niej pasuje, jednak wydaje się najtrafniejsze. Jakby na to spojrzeć z boku, Celia za dużo przez całą książkę nie mówi, ale cały czas pojawia się w tle i odpowiada za napiętą atmosferę. Akcja jest z pewnością przewidywalna, co nie poczytuję jako wadę, a bardziej jako nieodłączony element gatunku, za to rozczarowało mnie ujawnienie tej „wielkiej tajemnicy” Hudsona. W ogóle mnie to nie zaskoczyło, oczekiwałam większego efektu „wow”.
Chociaż seria „Uwikłani” zalicza się do literatury erotycznej, sceny seksu wcale nie dominują nad resztą fabuły. Bardzo mi się podoba, że autorka potrafi wyważyć odpowiednie proporcje między erotyką, a właściwą akcją. Seks jest opisany zmysłowo, nie ciągnie się przez wiele stron, jak podkreślałam również przy poprzednich dwóch częściach, zdarzają się jednak niezręczności językowe. Mogłabym zwalić wszystko na tłumacza, ale z czasem doszłam do wniosku, że nasz ojczysty język, choć piękny i bogaty, nie jest dostosowany do takiej tematyki: wychodzi albo śmiesznie, albo wulgarnie.
Zasób bohaterów w zasadzie pozostaje ten sam, choć trzeba przyznać, że mój stosunek do niektórych diametralnie się zmienił. Jak przy poprzednich tomach nawet lubiłam Alaynę, tak w tym zaczęła mnie doprowadzać do szewskiej pasji. Z kolei Hudson, do którego za nic nie mogłam się przekonać, w końcu zaczął zdobywać moją sympatię. Poza tym wciąż uwielbiam Jacka i oczywiście siostrę Hudsona, Mirabelle, która jest po prostu urocza. Lubię nawet Celię – to ona wprowadziła do powieści najwięcej kolorytu. Cieszę się, że częściej pojawiała się Liesl, za to z ogromnym zawodem przyjęłam totalne odsunięcie od fabuły brata głównej bohaterki. Miałam nadzieję, że autorka lepiej pokaże relację między rodzeństwem, tymczasem Brian praktycznie w ogóle się nie pojawia. Szkoda.
„Uwikłani. Na zawsze” to całkiem niezłe dopełnienie serii. Zakończenie jest słodkie, wręcz cukierkowe, ale kto by się spodziewał czegoś innego? Miłośnikom takich książek mogę z czystym sumieniem polecić cały cykl: jest dobrze napisany, wciągający i po prostu przyjemny, zwłaszcza na leniwe, gorące popołudnie.
7/10
Za egzemplarz bardzo dziękuję Wydawnictwu Kobiecemu.
Do teatru chodzę
zdecydowanie za rzadko, biorąc pod uwagę fakt, jak bardzo to lubię. Ale do tej
pory nie zdarzyło się, by jakaś sztuka tak bardzo mnie poruszyła, jak właśnie „Proca”, której reżyserem jest André Hübner-Ochodlo.
Premiera w Teatrze im. Adama Mickiewicza w Częstochowie miała miejsce już kilka
miesięcy temu, dlatego bardzo się cieszę, że udało mi się jeszcze tę sztukę
zobaczyć. Ominęłoby mnie coś naprawdę niezwykłego.
Shy z plemienia Ochich jest dokładnie tak nieśmiała, jak jej imię. Mimo to, po ujawnieniu magicznych zdolności, godzi się na przenosiny do Zamkniętej Akademii Magii. Jednak nawet perspektywa rozpoczęcia nowej szkoły nie jest tak bardzo przerażająca jak to, że Shy ma w przyszłości stanąć na czele plemienia. Zanim to nastąpi, musi zgodnie z tradycją poślubić z góry wybranego mężczyznę, którego nawet nie zna. Jakby tego było mało, wyklęci Magowie rosną w siłę i pragną przejąć władzę – Shy i jej przyjaciele muszą stawić temu czoła.
Rzadko mi się zdarza pisać negatywne recenzje. Wszystko dlatego, że mam całkiem dobrą intuicję, jeśli chodzi o dobór lektury – przypadki, kiedy wybrana książka kompletnie mi się nie podoba, są w zdecydowanej mniejszości. Niestety, jeśli chodzi o „Shy” Natalii Janii, moja intuicja zdecydowanie zawiodła. Być może nie obiecywałam sobie zbyt wiele po opisie, aczkolwiek nie spodziewałam się, że niewiele ponad 160 stron tak bardzo mnie zmęczy. Pomijając pewną lekturę na studiach z zeszłego semestru, nie pamiętam, kiedy ostatnio książka wywołała u mnie taką falę frustracji.
Zacznę może od tego, co da się postrzegać jako plus. Jedyny plus, szczerze mówiąc. Jest nim koncept, jaki z pewnością był. Nie wątpię, że autorka ma szeroką wyobraźnię, że wpadają jej do głowy całkiem niezłe pomysły, które przy innej oprawie wypadłyby znośnie, może nawet zadowalająco. Fajna sprawa z tymi plemionami, ich nieco zacofanymi tradycjami, był też zalążek na dobry czarny charakter, wokół którego dałoby się zbudować główną akcję. Na dobrych intencjach się skończyło, bo z przykrością muszę przyznać, że pod względem wykonania zawaliło chyba wszystko.
Historia przedstawiona w tej książce jest po prostu przerażająco naiwna, infantylna. Shy absolutnie nie zachowywała się jak osiemnastoletnia dziewczyna, tylko jak ktoś, kto chodzi jeszcze do podstawówki (bez obrazy dla uczniów tej szkoły). Wątek miłosny również był okropnie dziecinny, przesłodzony. Odzywki poszczególnych postaci sprawiały, że wzdychałam z irytacją albo zamykałam na chwilę oczy, jakby mając nadzieję, że po ich otwarciu będę już na ostatniej stronie. Wydarzenia były mocno naciągane, przewidywalne, czasem odnosiłam też wrażenie, że autorce jakby nie chce się pociągnąć dalej wątku. W chwilach, kiedy akcja się rozwijała i powinno być napięcie, nagle wszystko ucinano, wątek błyskawicznie dobiegał końca, pozostawiając po sobie silny brak jakiegokolwiek punktu kulminacyjnego. Jednocześnie fabuła leci na łeb na szyję, bez większych emocji.
Cóż, styl też pozostawia wiele do życzenia. Narracja jest prowadzona w pierwszej osobie, co oczywiście absolutnie wadą nie jest, aczkolwiek w ten sposób wszystkie dziecinne, niezgrabne sformułowania jak gdyby przelały się na główną bohaterkę, która zabiera głos. Tego się po prostu nie dało czytać, dlatego każdy rozdział był drogą przez mękę. Może jakiś polot w tym wszystkim był, ale to zdecydowanie za mało, żeby docenić książkę, która leży zarówno pod względem technicznym, jak i fabularnym. Jakakolwiek podjęta inicjatywa, która zapowiadała się nieźle, szybko okazywała się kolejną klapą. Zupełnie jak ten czarny charakter, o którym wspomniałam wcześniej: zamiast pozostawić go takim, jakim był, autorka próbowała go nieco złagodzić i jakby usprawiedliwić, co było, przynajmniej w moim odczuciu, kompletnie pozbawione sensu.
Przykro mi pisać tak negatywną opinię, ale nic nie poradzę. „Shy” to niewypał. Myślałam, że dostanę lekką młodzieżówkę, przy której szybciej upłynie mi czas, tymczasem każda strona się ciągnęła i wywoływała głównie irytację. Może za kilka lat, przy pracy nad stylem i budowaniem fabuły autorce uda się stworzyć powieść naprawdę godną uwagi.
1,5/10
Za egzemplarz dziękuję wydawnictwu Pearlic.
Praca
najemniczki może nie do końca satysfakcjonuje Malice, ale po dość burzliwym
wydaleniu z Akademii Magii każde zlecenie jest na miarę złota. Nowe zadanie
niemal dosłownie jest tyle warte. Sto tysięcy – tyle zostaje obiecane Malice za
podróż do Elegestii, zupełnie obcej krainy pełnej nadnaturalnych stworzeń i
niewyczerpanych zasobów magii. Młoda czarownica ma pełnić rolę doręczycielki,
ale nie ma pojęcia, co spotka ją po drodze, ani nawet u kresu jej wyprawy.
Ważnymi
wydarzeniami ze świata brytyjskiej rodziny królewskiej żyje niemal cały świat.
Dziennikarze nie opuszczają jej członków na krok, dziewczyny wzdychają do
księcia Williama i zazdroszczą Kate Middleton urody. Odkąd mass-media tak
silnie zaznaczyły swoją obecność, nie ma od nich ucieczki. Nie, jeśli wychodzi
się za mąż za następcę tronu, a potem decyduje się na separację. Nie, jeśli ma
się odwagę opowiedzieć o swoich problemach psychicznych przed kamerami. Nie,
jeśli próbuje się wyłamać ze schematu kochającej, szczęśliwej rodzinki.
Dana Perino – obecnie jedna z prowadzących popularnego programu The Five, nadawanego przez stację Fox News. Zanim widzowie pokochali ją i jej psa Jaspera, przez osiem lat była rzecznikiem prasowym Białego Domu i jednym z najbliższych współpracowników prezydenta George’a W. Busha. Pisząc książkę, chciała podzielić się wspomnieniami ze swojej pracy i jednocześnie przekazać innym kilka wskazówek dotyczących kariery zawodowej.
„Dobre wieści” to w pewien sposób połączenie biografii i poradnika. Zarówno po jedną, jak i drugą formę sięgam bardzo rzadko, zdecydowanie bardziej wolę beletrystykę, ale w tym wypadku nie mogłam przejść obojętnie. Czytając opis książki, od razu pomyślałam, że dla kogoś na moim kierunku ta lektura może okazać się dobra. I faktycznie taka była, ale powodów jest zdecydowanie więcej.
Autorka dość szczegółowo i barwnie przedstawia swoje życie od czasów najwcześniejszych. Na początku zarysowała obraz swojej rodziny i opisała dzieciństwo spędzone w niewielkim miasteczku w stanie Wyoming, później płynnie przeszła do kariery zawodowej, która rozwijała się dość dynamicznie. Dana Perino od dziecka interesowała się wydarzeniami w kraju i na świecie, lubiła dużo mówić, była też osobą o dość ugruntowanych poglądach. Bardzo mi to zaimponowało; myślę, że o jej sukcesie zadecydowała przede wszystkim determinacja, jaką przejawiała. Były gorsze momenty, rozciągające się nawet na całe miesiące, ale udało jej się z nich wybrnąć. Dana Perino to żywy przykład na to, że nawet ktoś mieszkający w niedużej miejscowości może zrobić karierę w wielkim mieście.
Przystępując do czytania obawiałam się, że te grubo ponad 300 stron będę musiała zmęczyć, że będzie zbyt nudno. Pomyliłam się, co przyjęłam z ulgą. Autorka pisze naprawdę lekko i zgrabnie, w kolejne zdania wplata delikatny humor, dzięki czemu czytało się niesamowicie przyjemnie. Z tekstu wyłoniła się osoba odważna, pracowita, konsekwentna, a jednocześnie bardzo uczuciowa i otwarta na innych. Z każdą kolejną stroną Dana Perino fascynowała mnie coraz bardziej i wzbudzała mój podziw. Myślę, że „Dobre wieści” to doskonała lektura dla ludzi młodych, u progu kariery oraz tych, którzy dopiero się zastanawiają, jaką ścieżkę obrać w życiu. Mnie samej książka dostarczyła wielu inspiracji i cieszę się, że trafiła mi w ręce.
Kulisy pracy autorki są po prostu ciekawe, jak powieść, tylko taka, której akcja wydarzyła się naprawdę. Perino nie tylko opisywała kolejne etapy w swoim życiu zawodowym, ale wplatała też liczne anegdotki czy przemyślenia. Nie wzbraniała się też przed opowieścią o swoim małżeństwie (tak swoją drogą, ta historia miłosna też wydaje się żywcem wyjęta z kart powieści). Spostrzegawczość autorki sprawiała, że na dane sytuacje można było spojrzeć pod różnymi kątami. Szanuję też bardzo jej lojalność wobec ówczesnego prezydenta – nawet po latach Perino pisze o nim w samych ciepłych słowach, ponadto ich relacja wcale nie przypominała tej, która zwykle łączy pracodawcę i pracownika. Dana Perino i George W. Bush byli przyjaciółmi, bez wątpienia.
Bardzo przydatne okazały się również rady autorki, zwłaszcza że są uniwersalne i właściwie każdy może z nich skorzystać. Z kilku niezwykle prostych rzeczy kompletnie nie zdawałam sobie sprawy, a teraz będę o nich pamiętała. Do swoich wskazówek Perino dołączała kolejne fragmenty wspomnień, w których wykazywała, że wymieniona przez nią porada faktycznie przydała jej się w życiu albo wynikła z jakiejś sytuacji. Dzięki temu wiadomo, że jej słowa są przemyślane, a nie są wynikiem zwykłego przemądrzania się czy usilnego budowania autorytetu – chociaż to raczej autorce nie grozi, bo autorytetem jest sama w sobie.
Gorąco polecam „Dobre wieści”. Myślę, że książka jest świetnym źródłem inspiracji i motywacji do dalszego rozwoju. Autorka pisze na tyle dobrze, że nie zauważa się upływu kolejnych stron, a jej styl w żaden sposób nie narzuca się czytelnikowi, nie ma zbędnego moralizowania czy wywyższania się. Jeśli potrzebujecie czegoś, co da wam do myślenia i popchnie do działania – ten tytuł jest zdecydowanie dla was. A jeśli już osiągnęliście swój wymarzony sukces, to możecie przybić mentalną piątkę kobiecie z niewyczerpanymi pokładami pozytywnej energii i równie wielkim sercem.
8/10
Za możliwość przeczytania książki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Kobiecemu.
Wyobraź sobie,
że idziesz mostem. Jest noc, a ty wybrałaś/eś się na spacer, wracasz z pracy,
ze spotkania z przyjaciółmi, po prostu przemierzasz znajomą trasę. I nagle
dostrzegasz drobną postać stojącą przy barierce, która po chwili przekłada nogi
na drugą stronę. Widzisz, jak drży, patrząc w dół. Jak reagujesz?
W
nieco podobnej sytuacji znalazł się Jonathan Cole, jeden z głównych bohaterów
debiutanckiej powieści Marty Sieroń. Z tą różnicą, że on, patrząc na obcą
dziewczynę, która wyraźnie nosi się z zamiarem samobójstwa, nie przejawiał
zwykłej, przewidywalnej reakcji. Nie pragnął za wszelką cenę jej ratować, nie
współczuł, nie litował się. On rozumiał. Rozumiał, bo i on chciał zakończyć
swoje życie.
O boskiej poezji
Biorąc do ręki
debiutancki tomik wierszy Małgorzaty Kulisiewicz pt. „Inni BOGOWIE” trochę się
bałam. Chociaż dzięki liceum i studiom, a także kilku osobom w moim życiu
nauczyłam się kochać poezję, wciąż została we mnie gimnazjalna obawa, że po
przeczytaniu danego wiersza kompletnie nie zrozumiem, o co w nim chodzi. Na
szczęście to nie szkoła, gdzie muszę się wstrzelić w klucz odpowiedzi, jestem
po prostu czytelnikiem, który może do woli interpretować i analizować. Ta myśl
pozwoliła mi należycie się wczuć w lekturę.
Pomysł na tego
posta w zasadzie podsunęła mi blogosfera; już kilkakrotnie natknęłam się na
zestawienia najpiękniejszych – według blogerów oczywiście – okładek. Nie będę
ukrywała, że sama jestem wzrokowcem i ładna oprawa często przyciąga mnie do
książki w bibliotece czy w księgarni. Poza tym, jak już pokocha się jakiś
tytuł, jego miłe dla oka wydanie jest przyjemnym dodatkiem :) Dlatego zapraszam
was na zbiór tych okładek, które jak dotąd wywarły na mnie największe wrażenie.
W spisie uwzględniłam jedynie te książki, które znam i czytałam, bo gdybym
miała odszukać każdą pozycję z ładną okładką, to ten post wydłużyłby się do
rozmiarów rolki papieru toaletowego Foxy (nie, post nie zawiera lokowania
produktu). Przedstawiam wam moje typy:
Złośliwie i czarująco
Jeśli masz
magiczne zdolności, to z całą pewnością jesteś wyjątkowy. Czy to jednak
oznacza, że nie obowiązują cię zwykłe, ogólne zasady? Ano niekoniecznie. Malice
Webber, nawet jako bardzo zdolna adeptka i jedna z najlepszych (choć
leniwych) studentek Akademii Magii boleśnie się o tym przekonuje. Talent nie
pozwolił jej na utrzymanie miejsca w wyjątkowej szkole. Za złośliwe – w końcu
imię do czegoś zobowiązuje* – wybryki zostaje wydalona z Akademii. Odtąd, jako
nie w pełni wykwalifikowana czarownica, musi się zadowolić pracą najemniczki,
specjalizującej się w rozwiązywaniu magicznych problemów.
Potrafi pisać
dla szerokiego grona odbiorców. Jej debiutem literackim była młodzieżowa seria
o wampirach „W kolorze krwi” (pod nazwiskiem Stachowiak), zaś potem przyszedł
czas na „Okna” – zbiór, który może przemówić do każdego. Prawdopodobnie jeszcze
w tym roku ukaże się jej pierwsza papierowa książka, fantasy „Magia ukryta w
kamieniu”.
Zapraszam na
wywiad z Katarzyną Grabowską!
Spójrz przez okno… co widzisz?
Co, jeśli
będziesz najlepszą matką na świecie, ale twoja pociecha tego nie doceni i
zwróci się przeciwko tobie? Co, jeśli po latach życia na marginesie, w końcu
uśmiechnie się do ciebie szczęście, które jednak ktoś postanowi ci zabrać? Co,
jeśli wszyscy kiwają głową z pobłażliwością, chociaż nie wiesz, czemu nie
traktują cię poważnie? Co, jeśli na twojej drodze stanie ktoś, kto sprawi, że
będziesz chciał porzucić dotychczas obraną ścieżkę?
Dzisiaj
przychodzę do was z tagiem, do którego zostałam nominowana naprawdę daaawno
temu. Właściwie kompletnie o nim zapomniałam, aż stwierdziłam, że minęło już
trochę czasu od ostatniego posta w tym stylu, więc czas na coś luźniejszego.
Nie przedłużając, zapraszam na tag, który, nie ukrywam, sprawił mi niezłą
frajdę :D
Internauci znają
ją jako Pepe. Postów z hashtagiem #Cień codziennie przybywa, odkąd zaczęła
publikować swoje opowiadanie. Fenomen tego fan fiction przerodził się w debiut
literacki – bardzo zresztą udany. Już dziś do sprzedaży w księgarni Pearlic
trafiła „Pułapka”, druga część trzymającego w napięciu „Cienia”.
Zapraszam na
wywiad z Pauliną Klecz, młodą i
utalentowaną autorką, która błyskawicznie zgromadziła wokół siebie wierne grono
czytelników.
Księżniczka
elfów Amberle jako jedyna kobieta trafia do ściśle wyselekcjonowanego grona
Wybranych, czyli strażników świętego drzewa Ellcrys. Pielęgnowane od lat, więzi
demony i ochrania wszystkie rasy przed zagładą. Krótko po wyborze Amberle drzewo
zaczyna jednak obumierać – każdy opadający liść to jeden uwolniony demon,
spragniony krwi i władzy. Księżniczka zostaje wyznaczona do misji, której
sukces może zapewnić Ellcrys drugie życie i powstrzymać przywódcę demonów,
Dagda Mora, od zawładnięcia światem. Towarzyszem Amberle ma zostać Wil
Ohmsford, pół-człowiek, pół-elf, ostatni potomek legendarnego rodu Shannara.
Therese Belivet
(Rooney Mara), Czeszka z pochodzenia, pracuje w sklepie i marzy o karierze
dobrego, szanowanego fotografa. Chociaż niewielka pensja pozwala jej się
utrzymywać, a u jej boku jest kochający chłopak, dziewczyna nadal pragnie
czegoś więcej. To pragnienie rozbudza pojawienie się Carol (Cate Blanchett),
dystyngowanej, intrygującej kobiety w średnim wieku. Obie zbliżają się do
siebie, mimo że Carol jest w trakcie trudnego rozwodu, do którego usiłuje nie
dopuścić jej nadal zakochany, zazdrosny mąż.
Koszmar z Sydney rozgrywa się na nowo
Jeśli ktoś nie czytał pierwszej części – bez obaw,
recenzja jest napisana tak, że nie zdradza wcześniejszych wydarzeń :)
Mija pół roku,
odkąd świat Caitlin wywrócił się do góry nogami. Z osieroconej, ale poukładanej
dziewiętnastolatki stała się częścią wojen gangów… i ponownie kogoś straciła.
Dziewczyna usiłuje wrócić do normalnego życia, życia bez gróźb, broni,
morderstw, a przede wszystkim do życia bez jednej z ukochanych osób. Nie zdaje
sobie nawet sprawy, że jej udział w wydarzeniach sprzed kilku miesięcy jeszcze
nie został zamknięty. Na wolności wciąż są ludzie, którzy pragną śmierci
Caitlin i nie cofną się przed niczym.
Alayna i Hudson decydują się na prawdziwy związek, bez udawania i grania czegokolwiek. Ich relacja rozwija się błyskawicznie, niestety nie zawsze tak, jakby tego chcieli. Przeszłość obojga ponownie daje o sobie znać. Sekrety się piętrzą, konflikty narastają i nie wiadomo już, komu ufać. Jednocześnie oboje wciąż muszą walczyć z dawnymi przyzwyczajeniami. Łączy ich ogromna więź i pożądanie, za to dzielą kłamstwa, które mogą się okazać przeszkodą nie do zwalczenia.
Za drugi tom trylogii „Uwikłani” Laurelin Paige zabrałam się ze szczerą ciekawością. Pierwsza część była zadowalająca, choć nie powaliła na kolana, mimo to znalazły się wątki, które sobie upodobałam i chciałam poznać ich dalszy ciąg. O ile przy poprzednim tomie potrzebowałam czasu, żeby się należycie wciągnąć, o tyle teraz wsiąknęłam po pierwszych kilku stronach. Mogę zdecydowanie powiedzieć, że „Obsesja” jest znacznie lepsza od „Pokusy”.
Powieść przede wszystkim przypadła mi do gustu fabularnie. Oczywiście nie brakuje scen seksu, w końcu to erotyk, aczkolwiek odniosłam wrażenie, że nie jest to element dominujący w książce, a przynajmniej w tej części. Autorka skupiła się na relacji Alayna-Hudson, na rozbudowywaniu ich przeszłości i łączeniu poszczególnych motywów. To mi się bardzo podobało, bo w efekcie dostałam coś na pograniczu romansu i powieści obyczajowej, czyli czegoś, co naprawdę lubię. Czytało się przyjemnie i łatwo, te 370 stron minęło mi w mgnieniu oka.
Skoro już o mowa o scenach erotycznych, odkryłam widoczną poprawę. Przede wszystkim ani razu się nie zaśmiałam w najmniej do tego przeznaczonym momencie, bo tym razem zabrakło średnio zręcznych wyrażeń. Ogólnie jakość opisów wydała mi się dużo lepsza, niż w pierwszym tomie. Nic nie zaburzało zmysłowości, przy czym seks nie ciągnął się przez kilka stron, zupełnie tak, jakby główny bohater nałykał się Braveranu. W tym względzie autorce udało się osiągnąć równowagę i nie przegiąć.
W „Uwikłanych” z pewnością nie da się znaleźć żadnych trudnych do rozwiązania zagadek, nie wiadomo jak dynamicznych wydarzeń czy wielkiego „wow”, ale według mnie Laurelin Paige całkiem efektownie rozwija poszczególne wątki. Widać, że książka tworzy przemyślaną całość, a nie była pisana na gorąco. Najlepsze dzieje się pod koniec, wtedy już całkiem nie mogłam się oderwać, bo byłam bardzo ciekawa, jak się to wszystko potoczy. Sam finał jest niesamowicie banalny i oklepany, ale jeśli ktoś ma taką romantyczną duszę jak ja, to też będzie się uśmiechał jak głupi do sera.
Jeśli chodzi o bohaterów, to w dalszym ciągu nie podoba mi się Hudson, chociaż w trakcie czytania miewałam do niego pewne przebłyski sympatii. Nie wiem, coś mi w nim nie pasuje, jest wciąż zbyt tendencyjny, jakby autorka na siłę starała się go wpasować w ideał faceta, który od czasu do czasu coś przeskrobie, by tym samym dążyć do jeszcze większej perfekcji. Wobec Alayny mam mieszane uczucia, czasem irytuje, czasem budzi litość, więc nie mam tutaj jasno określonego stanowiska. Cieszę się natomiast, że wreszcie została rozwinięta postać Celii, która niewiele się odznaczyła na tle pierwszego tomu. Właściwie to ona odpowiada za największe zamieszanie pod koniec powieści. Poza tym zgodnie z moimi przypuszczeniami, ojciec Hudsona, Jack, nie jest taki krystaliczny, jak mogłoby się wydawać, a to sprawiło, że polubiłam go jeszcze bardziej. Chciałabym się też nieco więcej dowiedzieć o bracie Alayny, Brianie, bo sądzę, że to po prostu ciekawy bohater i byłoby miło, gdyby autorka poświęciła trochę czasu jego relacji z siostrą.
Jak oceniam całość? No cóż, nadal jest przewidywalnie, prosto, bez jakiegoś głębszego sensu, do którego trzeba by się dokopywać. Ale i tak czerpałam przyjemność z czytania; sama historia do odkrywczych nie należy, jednak ładny styl autorki pozwala spokojnie dobrnąć do ostatniego rozdziału. Mnie się podobało – miałam umiarkowane wymagania, toteż właśnie ta książka wypełniła. Wszystko zależy od nastawienia: szukałam lekkiej, rozluźniającej lektury, która czasem mnie czymś zaskoczy i udało mi się ją znaleźć. Z ogromną chęcią przeczytam tom trzeci.
7/10
Za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu Kobiecemu.
Premiera tej części już niedługo, więc jeśli lubicie takie książki, serdecznie polecam ten cykl.
Popularne posty
-
O boskiej poezji Biorąc do ręki debiutancki tomik wierszy Małgorzaty Kulisiewicz pt. „Inni BOGOWIE” trochę się bałam. Chociaż dzięki ...
-
Od czasu do czasu blog (i wy zapewne też) potrzebuje nieco odetchnąć od recenzji, dlatego dzisiaj przychodzę do was z kolejnym tagiem. No...
-
Wszyscy wiedzą, dlaczego Olivia została wyrzucona z poprzedniej uczelni. Nie pomaga to w zaaklimatyzowaniu się w nowym miejscu, szczegó...
-
Bardzo chciałam, żeby ten (miejmy nadzieję) regularny cykl na blogu przybrał formę zestawienia TOP – tym samym co miesiąc dostawalibyśc...
-
Jeśli ktoś obawia się, że ten wpis będzie równie długi co poprzedni, to może już teraz odetchnąć z ulgą. W czerwcu oglądałam zde...
Wyświetlenia
Archiwum
Obsługiwane przez usługę Blogger.
Zaglądam
-
„Dom Pożądania” Alexis Henderson | Bezsenne Środy9 godzin temu
-
-
-
-
-
"Krew nas połączy" Łukasz Damaziak4 tygodnie temu
-
-
Czwarte skrzydło: gdyby tylko to było dobrze napisane...2 miesiące temu
-
GOLDEN SIN. ŻADNYCH GRANIC [reklama]10 miesięcy temu
-
Homo artist1 rok temu
-
#PRZENIOSŁAM SIĘ!2 lata temu
-
Anna Niemczynow - "Sen na pogodne dni"2 lata temu
-
-
-
[1333] White Deer3 lata temu
-
Wojciech Chmielarz - Wyrwa3 lata temu
-
-
-
E-BOOK: Nie odpisuj - Marcel Moss4 lata temu
-
-
love maze [495]5 lat temu
-
-
-
517# What I've Done5 lat temu
-
-
„Guerra” – Melissa Darwood5 lat temu
-
Wyniki konkursu5 lat temu
-
-
Słuchaj swojego serca.5 lat temu
-
-
-
-
-
Rozczarowująca polska fantastyka5 lat temu
-
-
-
-
Spider-Man: Homecoming6 lat temu
-
"Candy" Kevin Brooks6 lat temu
-
-
ShinyBox - maj 20176 lat temu
-
Nabór!6 lat temu
-
-
RECENZJA: 7 gün Ayran7 lat temu
-
-
-
Zaczarowany Konkurs7 lat temu
-
-
SERIAL: The Originals SEZON 17 lat temu
-
-
-
Zapowiedź8 lat temu
-