Zazwyczaj jestem osobą punktualną i denerwuje mnie, kiedy ktoś inny się spóźnia, natomiast tym razem sytuacja się obróciła i to ja zaliczam epickie spóźnienie. Początek lutego... kończę podsumowywać 2017 rok. Taaa.
Jeśli już pokręciliście głową z niedowierzaniem na znak potępienia mojego spóźnialstwa, to koniecznie zapoznajcie się z listą top (prawie) 5 bubli, na które miałam nieprzyjemność trafić w minionym roku. Zdecydowanie jest na co narzekać.
Miejsce 5: „Kraina miłości i zatracenia” Tiphanie Yanique
Czego oczekiwałam? Świetnie skonstruowanej, wciągającej sagi rodzinnej, przy której zapomnę, gdzie się znajduję, bo będę zbyt pochłonięta losami bohaterów. Co dostałam? Ciągnącą się historię, która... właściwie prowadziła donikąd. Nawet barwny, egzotyczny świat przedstawiony czy wykorzystanie realizmu magicznego nie były w stanie ożywić mnie na tyle, bym przestała odczuwać nudę, która miejscami wkradała się podczas czytania. Jest to też jedyny przypadek, kiedy przeplatanie różnych perspektyw nie zdało egzaminu i odrzuciło mnie, zamiast przyciągnąć – wszystko przez nagminne zmienianie czasu, trudno było mi się odnaleźć w narracji. To nie jest zła książka, ale niedosyt, jaki po niej czułam, nie miał niczego wspólnego z tym znajomym wrażeniem, kiedy kończy się dobrą powieść i chce się tylko „więcej”.
Miejsce 4: „Spektrum. Leonidy” Nanna Foss
Właściwie nie powinnam nazywać rozczarowaniem książki, do której i tak podeszłam z niewielkimi oczekiwaniami. Mimo wszystko nie da się ukryć, że początek cyklu Nanny Foss okazał się bardzo infantylny, niedopracowany i przewidywalny. Autorka nie wykorzystała potencjału miejsca akcji, ani nawet głównego motywu, którym są podróże w czasie – może niezbyt oryginalne, ale dające spore pole do popisu. Proporcja między elementami fantastycznymi a zwyczajną teen dramą jest znacznie zaburzona; siłą rzeczy czytelnik poświęca więcej uwagi zawirowaniom w życiu nastolatków, aniżeli dziwnym wydarzeniom i przedmiotom o niezwykłej mocy. Jeśli drugi tom trafi mi w ręce – sięgnę, ale jedynie z czystej ciekawości.
Miejsce 3: „List z przeszłości” Mairi Wilson
Nie wiem, czy na moje rozczarowanie tą książką nie wpłynęła przede wszystkim rozbudowana promocja związana z jej premierą. Siłą rzeczy człowiek oczekiwał jakiejś literackiej bomby, hitu, który podtrzyma gwałtowne emocje do ostatniej strony. Tymczasem „List z przeszłości” to bardzo przeciętna powieść obyczajowa z niezwykle irytującą główną bohaterką. Odkrywanie tajemnic rodzinnych nie budziło takiej frajdy, jak przypuszczałam, akcja okazała się bardziej statyczna niż dynamiczna, przez co zaczęłam wyglądać zakończenia, a kiedy ono nastąpiło – okazało się, że jest miałkie i pozbawione większego sensu. Polecam jedynie na wolne wieczory, jeśli nie macie pod ręką innej lektury. Przyjemnie rozluźni, ale po skończeniu szybko o niej zapomnicie.
Miejsce 2: „Zanim zapomnę” Iwona Wilmowska
Książka, która robi wszystko, by uchodzić za kryminał czy thriller, a wątku kryminalnego jest tam tyle, co kot napłakał. Oczywiście ktoś ginie i prowadzone jest śledztwo, jednak przez większość czasu skupiamy się na życiu prywatnym głównej bohaterki, w międzyczasie otrzymując szczątkowe poszlaki, by w finale powieści Agata – wspomniana protagonistka – doznała niebywałego olśnienia i wskazała mordercę, chociaż rozwiązanie nie trzyma się kupy. Pod względem stylistycznym też parę niedociągnięć się znajdzie. Nie powiem, żebym specjalnie się umęczyła przy czytaniu (wstawki z retrospekcjami były świetne), ale w ostatecznym rozrachunku wychodzi więcej minusów niż plusów.
Miejsce 1: „Powrót do starego domu” Ilona Gołębiewska
Nigdy w życiu bym nie przypuszczała, że ta powieść stanie się dla mnie siedliskiem takiej frustracji. Błędy techniczne i logiczne to główne mankamenty, a jeśli dodamy do tego niekonsekwentnie zbudowanych bohaterów, nieciekawą fabułę i wszechobecny infantylizm, to otrzymamy coś, co naprawdę trudno jest przełknąć. Wiem, że Ilona Gołębiewska jest chwalona przez wielu recenzentów, ale ja po przeczytaniu tej książki byłam autentycznie zdziwiona, że nikt przy redagowaniu czy korekcie nie zwrócił uwagi chociażby na mieszanie czasu teraźniejszego i przeszłego w narracji, co doprowadzało mnie do szewskiej pasji. Drugi tom omijam szerokim łukiem – moja mama była tą książką zachwycona, ja po skończeniu nie mam nawet ochoty na nią patrzeć.
I tutaj wyjaśnienie, dlaczego nazywam to zestawienie „top (prawie) 5”. Ponieważ w 2017 roku częściej sięgałam do produkcji starszych, z premier udało mi się wyłowić tylko dwa buble. Ale za to jakie!
Miejsce 2: „W pętli” („Hurok”)
Motyw z „dniem świstaka” – fajny. Główny bohater patrzy, jak ukochana ginie na jego oczach, a potem orientuje się, że utkwił w pętli czasowej i teraz to od niego zależy, czy uda się odwrócić bieg wydarzeń i ocalić dziewczynę. I chociaż montaż daje radę, to jednak od filmu zwyczajnie wieje nudą. Wyścig z czasem, bijatyki, ucieczki kompletnie nie robiły na mnie wrażenia i marzyłam tylko, żeby to się skończyło. Aktorsko niby nie najgorzej, zdjęcia też całkiem ładne, ale emocji w tym za grosz. Produkcję ratuje nieco fajne zakończenie, które wprowadziło element zaskoczenia i pozostawiło widza ze swoimi domysłami. Niestety to za mało, żeby powiedzieć, że to udany film – jak na mieszankę sensacji i thrillera wyszło bardzo blado.
Miejsce 1: „Klątwa Śpiącej Królewny” („The Curse of Sleeping Beauty”)
Lubię horrory i ponad wszystko uwielbiam filmy czy seriale inspirowane baśniami i bajkami. Kiedy więc trafiłam na takie połączenie, nie mogłam się doczekać seansu. No i... Klapa. Mierny aktorsko, klimat ani trochę nieprzekonujący – bo skoro taki tchórz jak ja ogląda cały horror z założonymi rękami, to musi to być bardzo słaby horror – do tego absurdalne (choć w pewien sposób intrygujące) kostiumy i przewidywalna fabuła. Nic mnie w tym filmie nie zaskoczyło, oczywiście pomijając sam fakt, że nie sądziłam, że będzie aż tak denny. A szkoda, bo potencjał był – mógł z tego wyjść może i nieco banalny, ale jednak nastrojowy film grozy.
W kwestii seriali mam zdecydowanie więcej do powiedzenia. Co prawda ostatnimi czasy mam okropne zaległości w nadrabianiu poszczególnych produkcji, umknęło mi też kilka nowości z poprzedniego roku, jednak z wybraniem piątki przegranych nie miałam większego problemu.
Miejsce 5: „Room 104”
Być może winne są tutaj moje oczekiwania, ponieważ z jakichś przyczyn spodziewałam się krótszej (odcinki trwają maks. 30 minut) wersji „Black Mirror”, czyli czegoś, co zryje mi banię i sprawi, że nie będę wiedziała, co właściwie obejrzałam. No... Elementy whatthefuckowe się zgadzają, niestety nie mogę się oprzeć wrażeniu, że produkcję dopadł przerost formy nad treścią. Fajna była możliwość bawienia się w interpretatora, niestety każdy kolejny epizod był coraz bardziej przekombinowany. Pod względem technicznym: majstersztyk, niemniej nie zamierzam oglądać sezonu drugiego. Nawet moja masochistyczna skłonność do mieszania sobie w głowie nie jest w stanie mnie do tego zmusić.
Miejsce 4: „Emerald City”
Kolorowa i nieco zbyt infantylna opowieść o Dorotce i Krainie Oz w nowoczesnej wersji. Doceniam inwencję twórczą i sam pomysł na fabułę, jednak wykonanie pozostawiało wiele do życzenia. Efekty wyglądały na tanie, kostiumy zresztą też, a postacie, choć dość barwne, jakoś nie robiły większego wrażenia – zresztą gra aktorska niektórych (*kaszle* główna bohaterka *kaszle*) powalała na kolana niskim poziomem. Były wątki, które autentycznie mnie wciągnęły, no i finał sezonu zapowiadał niezłą akcję, ale właściwie nie mam pretensji do stacji, że skasowała ten serial. Też bym go skasowała.
Miejsce 3: „Somewhere Between”
Nie spotkałam się jeszcze z aktorką, która drażniłaby mnie tak bardzo, jak Paula Patton, czyli odtwórczyni głównej roli w tym serialu. Grała fatalnie, jej ruchy były sztuczne, nawet najmniejsze wydawane przez nią odgłosy sprawiały, że nóż mi się w kieszeni otwierał. Ale co z resztą? Fabularnie niby nieźle, bo tutaj również mamy ciekawy motyw: córka bohaterki zostaje porwana i zamordowana przez psychopatę, po czym... czas się cofa i matka orientuje się, że ma teraz kilka dni, by nie dopuścić do śmierci swojej córeczki. Powinno być dynamicznie i wciągająco – a było irytująco i nużąco. Straszliwie się umęczyłam przy tym serialu.
Miejsce 2: „Belle Epoque”
Chyba nie myśleliście, że pominę w tym zestawieniu zeszłoroczną klapę TVN-u? Trudno mi zapomnieć o tym, jak zostałam zrobiona w bambuko; trailer i ogólnie cała akcja promocyjna zapowiadała klimatyczne, mroczne widowisko. Tymczasem dostaliśmy serial z dziurami w logice, pozbawiony nastroju, dreszczyku emocji, a nawet realistycznie wyglądających kostiumów czy kawałka dobrej akcji. A miało być tak pięknie... Serialu nie ratuje nic: ani obsada (która zachowywała się niezręcznie, jakby przeszkadzało im granie w tej produkcji), ani walory estetyczne, bo kamera trzęsła, a oświetlenie czasem sprawiało, że kwestionowałam swój wzrok jeszcze bardziej niż zwykle. Fajny soundtrack to niestety nie wszystko.
Miejsce 1: „Knightfall”
No i wisienka na torcie, czyli grudniowa premiera stacji History. Ktoś może się oburzyć: jak to, prawdziwy historyczny serial gorszy od nudnego „Belle Epoque”?! Ano gorszy, bo miał poprzeczkę zawieszoną znacznie wyżej – a nie sięgnął nawet do połowy. Jarałam się tym serialem bardzo; co prawda tematyka templariuszy nigdy nie była mi szczególnie bliska, ale nie mogłam się doczekać, kiedy nieco więcej się o niej dowiem. No i dostałam dziwne „coś” z przekombinowanym montażem, naginaniem faktów i absurdalnymi scenami. Jestem zawiedziona, że stacja, która emituje moich ukochanych „Wikingów” mogła też stworzyć produkcję tak miałką i miejscami zabawną (w złym tego słowa znaczeniu).
Zgadzacie się z moim wyborem? A może wprost przeciwnie i któraś książka czy produkcja bardzo Wam się podobały, więc chcielibyście mi pokazać, że nie mam racji? Piszcie :D
"List z przeszłości" czytałam i niby nie był totalną katastrofą, ale zdecydowanie dużo mu brakowało, żeby nazwać tę książkę dobrą. "Spektrum" bardzo chciałam przeczytać, ale tak się złożyło, źe nie mogłam tego zrobić i w sumie się teraz cieszę. Nie ma zbyt pozytywnych opinii, a jest dosć obszerna, więc pewnie odlożyłabym ją w połowie. Filmów i seriali wymienionych powyżej nie znam, ale wierzę na słowo, że nie warto ich oglądać :D
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i zapraszam do siebie:
biblioteka-feniksa.blogspot.com
Taki jest właśnie problem z "Listem z przeszłości" - złe to nie jest, ale dobre niestety też nie, zawiodłam się niesamowicie. "Spektrum" czyta się całkiem szybko, to jedna z niewielu zalet tej książki :P
UsuńUff, na szczęście niczego nie czytałam i nie oglądałam - szczęściara ze mnie. ;-)
OdpowiedzUsuńRzeczywiście, udało Ci się :D
UsuńZ podanych książek właściwie czytałam tylko "Kraina miłości i zatracenia", która też średnio mi się podobała i w sumie słabo ogarnęłam, o co tam chodziło. Jeśli chodzi o seriale - co do Room 104 mam podobne odczucia do Ciebie - pierwsze odcinki były fajne, ale im dalej, tym gorzej i też odpuściłam sobie tą produkcję. Natomiast w przypadku Knighfall, pierwszy odcinek był dla mnie totalną porażką, ale sumie im dalej, tym bardziej przyzwyczaiłam się do tego serialu i włączam go na "odmóżdżenie", leci sobie w tle XD
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i zapraszam do siebie,
BOOK MOORNING
Chcę się zebrać, żeby skończyć sezon "Knightfall", doszły do mnie opinie, że końcowe odcinki są całkiem niezłe, więc może się przełamię :D
Usuńna szczęście nie znam żadnej z tych książek, nie mam w planach. co do seriali, słyszałam tylko o Belle Epoque i omijam go szerokim łukiem. pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuńSłusznie, "Belle Epoque" lepiej omijać :P
UsuńZnam jedynie Belle epoque, ale to tez ze słyszenia :)
OdpowiedzUsuńTyle wystarczy, uwierz mi na słowo :D
Usuń