„Maszyna szczęścia” Katie Williams – recenzja

Maszyna szczęścia, Katie Williams, książka, Tell the Machine Goodnight, Edipresse Książki, recenzja

Szczęście – tak trudne do zdefiniowania, tak ulotne i tak kapryśne. Jego pozyskanie to indywidualna kwestia, w końcu różne rzeczy sprawiają nam radość, a czasem nawet sami nie wiemy, co mogłoby poprawić nasze życie. Gdyby istniało coś, co pomogłoby w tym zakresie... Firma Apricity znalazła na to rozwiązanie. Zaprojektowała specjalną maszynę, która po pobraniu próbki DNA może opracować szczegółowy zakres punktów do wypełnienia, umożliwiających osiągnięcie szczęścia. Pearl pracuje dla Apricity już wiele lat i przyzwyczaiła się do czasem absurdalnych, ale jednak zawsze sprawdzonych wyników. Tylko wielka szkoda, że jej własny syn nie chce przeprowadzić testu. Choć może to i lepiej, może wynik okazałby się zbyt niepokojący dla niego i dla samej Pearl? 

Tytuł: „Maszyna szczęścia” 
Tytuł oryginalny: „Tell the Machine Goodnight” 
Autor: Katie Williams 
Tłumacz: Anna Klingofer-Szostakowska 
Wydawnictwo: Edipresse Książki 
Liczba stron: 256 
Rok wydania: 2019 

„Napisz swoją książkę”, „Codziennie głaszcz kota”, „Powiedz komuś, że go kochasz” – ciekawe, czy którekolwiek z tych haseł znalazłoby się na moim teście Apricity. A może wynik byłby zupełnie inny i okazałoby się, że rzeczy, na które przedtem nie zwracałam najmniejszej uwagi, to mój prawdziwy przepis na szczęście? Nie da się ukryć, że Katie Williams miała świetny pomysł na książkę; przeniesienie czytelnika do futurystycznych czasów, w których rozwój technologii pozwala na naukowe opracowanie modelu poprawiającego samopoczucie, to niezwykle ciekawy zabieg. Wielka szkoda zatem, że na interesującym koncepcie się skończyło, bo wykonanie powieści niemal doszczętnie zmarnowało tkwiący w nim potencjał

Zaczyna się bardzo dobrze: dostajemy szczegółowy opis tego, jak wygląda zwykły dzień w pracy Pearl, a przy okazji poznajemy bohaterkę bliżej, jej rodzinę, przeszłość, pasje. Chociaż zawodowo jest doceniana, prywatnie kobieta ma sporo zmartwień – po rozwodzie z mężem została sama w domu z dorastającym synem, który z dnia na dzień zaczął się głodzić, co skończyło się wizytami u lekarzy, konsultacjami i lekami. Autorka logicznie i spójnie prowadzi akcję, nie zasypuje nas na wejściu wieloma zbędnymi informacjami, tylko stopniowo wprowadza w wykreowany przez siebie świat. Kiedy z czasem perspektywa pierwszoosobowa przeszła z Pearl na jej jedyną pociechę, co przyniosło nieco nastoletniej dramy, nie przeszkadzało mi to, wprost przeciwnie, liczyłam że dzięki temu lepiej zrozumiem Rhetta i cały kontekst będzie pełniejszy. 

Niestety wszystko się zmienia po jakichś stu, może stu dwudziestu stronach. Narracja zaczyna przeskakiwać z jednej osoby na drugą, fabuła rozłazi się na wszystkie strony i czytelnik stopniowo traci rozeznanie. Nie wiadomo już, co jest tematem wiodącym i do czego ta historia właściwie zmierza. Miałam tego pecha, że akurat zrobiłam sobie przerwę w czytaniu tuż przed tym, zanim linia wydarzeń pogrążyła się w tym chaosie; kiedy zatem wróciłam do lektury, miałam silne wrażenie, jakbym sięgnęła po zupełnie inną książkę, bo poukładana dotychczas konstrukcja legła w gruzach. Pisarka zdawała się miotać między poszczególnymi motywami, skutkiem czego wątki są gwałtownie porzucane, a jeśli już do nich wracamy, to przestają nas interesować. Cała książka zaczyna przypominać wyrwane z kontekstu opowieści o różnych bohaterach, którzy są po prostu jakoś ze sobą powiązani. Znika dziewczyna Rhetta, nie dowiadujemy się, jaki był w końcu wynik jego testu Apricity, nie wiadomo, co planuje Pearl... Tak naprawdę większość tej powieści sprawia wrażenie niedbałego szkicu, którego ktoś zapomniał dopracować i włożyć we właściwe ramy. 

Według obietnic wydawcy ta książka miała być czymś w rodzaju studium ludzkiej psychiki. Poniekąd tak jest, tyle że temat został potraktowany zbyt powierzchownie. Trudno się dziwić, skoro autorka niespodziewanie stwierdziła, że zacznie zmieniać ciągle narratora i wprowadzać szczegóły niemające wiele wspólnego z tym, co napisała wcześniej. Naprawdę trudno mi to zjawisko wyjaśnić, tym bardziej, że książka zapowiadała się dobrze. Nie mogę się też przyczepić do samego stylu pisania Katie Williams, bo językowo jest całkiem poprawnie; pisarka lubuje się miejscami w minimalizmie, ale oszczędność słów wychodzi na plus. Strzałem w stopę okazała się oszczędność w kreowaniu tła wydarzeń, bo jak się zorientowałam, nie zostało wyjaśnione, jak powstała Apricity, jak działa ta technologia i właściwie poza tym testem na szczęście – pomijając parę nierzucających się w oczy detali – nie widzimy wcale tego postępu technicznego, więc momentami zapominałam, że akcja rozgrywa się w jakiejś niedookreślonej, bardziej zaawansowanej przyszłości. Wstawki z jakimiś bajerami (jak możliwość wyświetlenia sobie czegoś na ścianie, coś w stylu cyfrowej fototapety) nie wystarczą, by zbudować futurystyczny klimat. 

Powiem szczerze: zawiodłam się i to bardzo. Samo czytanie niespecjalnie męczy, choć myślę, że to zasługa sprawnie napisanego początku oraz faktu, że powieść nie należy do najdłuższych. Gdybym jeszcze przez jakieś 100-200 stron musiała doświadczyć takiego fabularno-narracyjnego rozgardiaszu, to nie wiem, czy udałoby mi się dokończyć lekturę. W każdym razie „Maszynę szczęścia” jestem zmuszona wsadzić do szuflady z napisem: „dobry koncept, kiepska realizacja”. Z tych bohaterów dało się wyciągnąć zdecydowanie więcej, bo mimo że dostajemy całe rozdziały z danej perspektywy, pod koniec wcale nie czułam, że rzeczywiście pojmuję ich motywacje i sposób myślenia. No i przede wszystkim: z samej tej historii można było wycisnąć więcej. Ostatecznie wszystko zostało potraktowane po macoszemu i bez większego przemyślenia


Za możliwość przeczytania serdecznie dziękuję wydawnictwu Edipresse Książki.


4 komentarze:

...