Na ekranie: „Król Artur: Legenda miecza”


Na nowego Króla Artura poszłam do kina bez większych oczekiwań. Chociaż nie, to nie do końca prawda. Na parę dni przed planowanym seansem napisałam przyjaciółce wprost: „słyszałam, że film beznadziejny, ale przynajmniej gra przystojny aktor”. Możecie nazwać mnie płytką, ale taka jest rzeczywistość: przekonywałam siebie, że nawet jeśli mi się nie spodoba, to przynajmniej nacieszę oko Judem Lawem. A że lubię takie klimaty i sama tematyka bardzo mnie interesuje, tuż po zgaszeniu świateł w sali kinowej obiecałam sobie, że odrzucę od siebie negatywne opinie i postaram się być obiektywna.

Król Uther Pendragon ginie z rąk jednej z najbliższych sobie osób: swojego brata. Vortigern natychmiast przejmuje rządy, stając się klasycznym tyranem. Kiedy jednak z wody wyłania się miecz zatopiony w skale, nowy król odczuwa niepokój. Wszystko wskazuje na to, że jego bratanek, prawowity władca, jednak przeżył i będzie chciał odzyskać tron.

„Król Artur: Legenda miecza” odchodzi od tradycyjnego podania i robi to w sposób naprawdę udany. Historia nabrała nowego, świeżego kolorytu, dzięki czemu raczej nie powinna nudzić nawet największych fanów tej legendy. Oczywiście nie ma w tym nic niebanalnego; jakby na nie patrzeć, fabuła jest dość oklepana. Jest sobie facet, który żył normalnym, niemal nudnym życiem, dopóki nie okazało się, że jest wybrańcem. Nie do końca akceptuje swoje przeznaczenie, ale kiedy to robi, okazuje się właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Oczywiście musi pokonać stereotypowego antagonistę, który generalnie jest straszną mendą. Nie trzeba legendy o królu Arturze, by odnaleźć takie same wątki w wielu innych filmach, szczególnie w epoce dystopii i szeroko pojętej fantastyki młodzieżowej. 


Mimo to jestem pod wrażeniem. Zdjęcia są po prostu piękne, szczególnie zachwyciła mnie dokładność pojedynczych ujęć, zwracanie uwagi na detale. Choć montaż w kilku miejscach zgrzytał (był taki moment, który skojarzył mi się ze średnio śmiesznymi komediami), całość jest bardzo płynna i serwuje odpowiednią dawkę emocji, by później, tylko przez chwilę, nieco przystopować i dać widzowi odpocząć. 

Skoro już mówimy o niezbyt zabawnych komediach, z dużą ulgą stwierdzam, że akurat humor w „Królu Arturze...” jest naprawdę fajny, wyważony. Koleżanka, z którą poszłam, też się śmiała, więc raczej nie mogę tego zrzucić wyłącznie na swój wypaczony mózg. Połączenie legendarno-historycznego tła z fantastyką też wypadło nieźle, choć trochę szkoda, że w filmie nie uświadczy się takich standardowych postaci jak Merlin czy Ginewra. Podobał mi się za to wątek z czarodziejką czy raczej, żeby mówić profesjonalnie, z magiem. Przy okazji: bardzo dziękuję twórcom za to, że nie próbowali na siłę zrobić z tego romansu, bo to zdecydowanie zepsułoby cały efekt. 

Na obsadzie się, szczerze mówiąc, nie zawiodłam. Charlie Hunnam wypadł bardzo przekonująco w roli Króla Artura (i nie mówię tak tylko dlatego, że jest przystojny, przysięgam). Chłop po prostu ma swój urok, a kiedy trzeba, może być bardzo charyzmatyczny. Muszę jednak wyznać, że moje serce zupełnie skradł Jude Law jako wielki, zły Vortigern. Wiem, że powinnam dziada nienawidzić, w końcu to czarny charakter, zamiast tego nie mogłam oderwać oczu od tego bohatera. Bardzo ciekawie wypadła również Astrid Bergès-Frisbey czy też Eric Bana, który sportretował ojca Artura. Do obsady załapał się nawet David Beckham, choć do dziś się zastanawiam, co on tam w ogóle robił i dlaczego.


Poszczególne sceny w filmie są niezwykle widowiskowe, dużo się dzieje, nie ma tu raczej miejsca na nudę. Niestety, nie sposób nie wspomnieć o zdecydowanie największym minusie tej produkcji, którym są... efekty specjalne. Tak przesadzonych i przekoloryzowanych już dawno nie widziałam. Przy finalnej walce miałam wrażenie, że oglądam sobie, jak ktoś gra na Play Station, tak bardzo przypominało mi to grę: grę o świetnej grafice, ale nierealnej. Strasznie mnie to drażniło, bo kulminacyjne momenty, zamiast zapierać dech w piersiach, bardziej robiły oczom krzywdę. Na szczęście jest też coś, co zrównoważyło ten przykry widok. Miód na moje uszy, czyli muzyka. Ścieżka dźwiękowa do tego filmu jest absolutnie bezbłędna. Nic tak dobrze nie kreowało nastroju, nie podkreślało wagi, humoru czy emocjonalności danej sceny. Za to chylę przed Danielem Pembertonem czoła, bo odwalił kawał dobrej roboty, przygotowując muzykę do tej produkcji.

Co więcej mogę powiedzieć? Film Guya Ritchiego nie jest z pewnością wybitny, dużo mu zresztą do tej wybitności brakuje. Nie wywołuje „wow”, w szczególności w warstwie efektów specjalnych, nie sprawia też, że widz jak na rozżarzonych węglach czeka na finał, bo z góry wiadomo, jak to się skończy. Mimo to niezłe aktorstwo, muzyka i przyjemne widowisko, jakim ta produkcja jednak jest, nie wywołuje u mnie wyrzutów sumienia, że poszłam na ten seans. Nie żałuję, bo po prostu dobrze się bawiłam.



źródło zdjęć: filmweb.pl

10 komentarzy:

  1. Chętnie obejrzę ten film, dużo o nim słyszałam i w sumie, dlaczego nie? ;) Pozdrawiam Książkowa Dusza

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W takim razie koniecznie daj znać, jak Ci się podobał :D

      Usuń
  2. Bardzo mi się podoba w Twoich recenzjach, jak dodajesz do nich autorski charakterek ;) Nie jest to zwykła ocena, czy - o zgrozo - jedynie streszczenie fabuły, ale wszystko okraszone jest sytuacjami z życia, przemyśleniami itd :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się, staram się właśnie od czasu do czasu dodać coś bardziej osobistego :D

      Usuń
  3. Po Twoim wpisie mam ochotę rzucić wszystko i obejrzeć ten film. ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Słyszałam już wcześniej, że film świetny. Mam go w planach :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Choć nie przepadam za filmami, to może w przyszłości się na niego skuszę. Najpierw jednak muszę uporać się z Marvelem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A ja nadal w gronie (mam wrażenie nielicznych) osób, których Marvel kompletnie nie rusza... :D

      Usuń

...